Home Polish Polish — mix Oscary 2018. Przegląd filmów nominowanych do Oscarów 2018

Oscary 2018. Przegląd filmów nominowanych do Oscarów 2018

306
0
SHARE

90. ceremonia wręczenia Oscarów odbędzie się w nocy z 4 na 5 marca. Polecamy nominowane filmy, które trzeba koniecznie obejrzeć. Kto ma największą szansą na Oscara? Oto nasze typy.
ankingi mają do siebie to, że nie zawsze są sprawiedliwe. Przy okazji jakichkolwiek wyborów zawsze pojawia się szereg wątpliwości – co jest najważniejsze, kto o tym decyduje, na jakiej podstawie? A w dobie powszechnego dostępu do internetu dochodzi kluczowy argument: “a bo mi się wydaje, że…”. Ilu kinomanów, tyleż gustów, więc wskazanie tego jednego, jedynego filmu naturalnie budzi emocje. Dlatego obejrzałam wszystkie nominowane produkcje w kategorii “najlepszy film”. Dla jednych statuetka może być ważnym wyznacznikiem, dla innych mniej istotnym detalem. Jednak trudno nie przyznać, że sama gala rozdania Oscarów jest wydarzeniem, na które entuzjaści kina z całego świata czekają cały rok – tak, często ze świadomością, że niektóre filmy są mierne, a nominacje mają silny wymiar polityczno-społeczny. Dlatego i w tym roku nie zabrakło doniesień, jakoby „Kształt wody”, nominowany aż w 13. kategoriach był plagiatem, a na planie „Dunkierki” wykorzystywano pracę więźniów. Ja postanowiłam darować sobie polityczne wycieczki i rozważania obyczajowe – obejrzałam wszystkie nominowane filmy, szukając w nich tego, co mogę (egoistycznie jak bohater „Nici widmo”!) wykorzystać dla siebie. Albo jako głębszą refleksję, albo poznanie innej perspektywy, albo najzwyczajniej rozrywkę sprowadzoną do naturalnej potrzeby obejrzenia nieznanej mi historii. Film Christophera Nolana był jedynym z dwóch, obok „Uciekaj!”, które polscy widzowie mogli obejrzeć nie „na ostatnią chwilę” – premierę miał w lipcu 2017 roku. Początkowe jęki zawodu, stopniowo zaczęły zagłuszać poważne analizy. Ci, którzy po tym filmie spodziewali się historycznej, dokumentacyjnie rozmontowanej krwawej bitwy mogli odczuć zawód, bo okazało się, że nie o tym reżyser chciał opowiedzieć. Wykorzystał wydarzenie z przeszłości, by poprowadzić narrację na temat bardziej uniwersalny. Nie dał widzowi możliwości, by utożsamić się z jedną postacią, nie podał nazwisk, nie wybrał bohatera, którego buty od początku moglibyśmy włożyć. Nolan przekazał okrucieństwo i brutalność wojny, ale nie w postaci rozfragmentaryzowanych ciał, kałuży krwi i rozkruszonych czaszek. Nie pozbył się jednak całkowicie efektownych scen. Zasygnalizował niejako, że uczestnicy konfliktu zbrojnego nie są bohaterami, a raczej pionkami w całej machinie. Grupa stała się pretekstem, by opowiedzieć o jednostce – zawsze zagubionej, osamotnionej i z całych sił walczącej. Głównie o przetrwanie. Jeżeli przyjmiemy zatem konwencję reżysera i przestaniemy rozpatrywać ewakuację z Dunkierki w kategoriach bohaterstwa/tchórzostwa, to odkryjemy w tym filmie manifest człowieczeństwa. Surowy i kompozycyjnie przemyślany, ale przy tym poruszający. To jeden z tych filmów, na który czekałam bardziej niż na inne. „Lady Bird” to drugi film Grety Gerwig (wcześniej z Joe Swanbergiem wyreżyserowała „Noce i weekendy”). Jednak widzowie mogą kojarzyć jej role w „Frances Ha” czy „Jackie”. Tym bardziej byłam ciekawa, co się wydarzy, gdy aktorka stanie po drugiej stronie kamery. Gerwig jest jedyną kobietą nominowaną w kategorii „najlepszy reżyser” i po obejrzeniu jej debiutu nie ma się co dziwić, że trafiła do tego grona. Chociaż „Lady Bird” nie należy do filmów wywrotowych, wpływających na rzeczywistość, wnoszących nową jakość do historii kina, to na pewno jest zgrabnie i błyskotliwie opowiedzianą wariacją na temat dojrzewania. Główną bohaterką jest Christine, która każe nazywać się tytułową Lady Bird, (Saoirse Ronan). To nastolatka z jednej strony inna niż wszystkie, z drugiej mająca takie same potrzeby jak rówieśnicy. Chociaż okazuje to na swój sposób, to jak inni pragnie bliskości, poczucia bezpieczeństwa, marzy o studiach z dala od rodzinnego domu i wydaje jej się, że nikt jej nie rozumie. To oczywiście tendencyjna charakterystyka, ale taka jest trochę prawda o tym filmie. Fabularnie nie znajdziemy tutaj nic, czego nie widzielibyśmy wcześniej, jednak stopniowe dokładanie puzzli i coraz głębsze zanurzanie się w psychologię poszczególnych postaci, ujawnia wachlarz emocji, z którymi wszyscy mieliśmy lub będziemy mieli do czynienia. Czy to jako nastolatkowie, czy jako rodzice. Te młodzieńcze rozterki opakowane są w wyraziste kadry i lekką formę, podlane małomiasteczkowym kompleksem, chrześcijańską powściągliwością i odwiecznym konfliktem pokoleń, owinięte płaszczem matczynego niepokoju i nastoletniego przekonania, że małe życie może stać się większe. Skłamałabym, gdybym udawała, że nie ma wśród tegorocznych nominacji filmu, który według mnie powinien wygrać. Jest nim obraz Martina Mcdonagha (znany np. za „7 psychopatów) i to nie dlatego, że reżyser pokazał mi nieprawdopodobną historię mrożącą krew w żyłach, doprawioną efektami specjalnymi i takim zawiązaniem akcji, że na finale omal nie zemdlałam. Nie, pokazał mi człowieka. Takiego zwykłego, żyjącego swoimi problemami, jak my wszyscy. Mieszkającego w niewielkim mieście, gdzie każdy zna przynajmniej imię sąsiada, ale pewniej potrafiłby wskazać również imię jego kochanki. Pokazał mi postaci z krwi i kości. Mildred (Frances McDormand), matka zamordowanej dziewczyny, na trzech billboardach wywiesza oskarżycielski komunikat – zarzuca policji nieudolność, wytyka, że ten, kto skrzywdził jej dziecko nadal nie usłyszał wyroku. Jednak bólem naznaczona jest nie tylko ona. Z nieprzyjemnymi aspektami życia muszą zmierzyć się również Szeryf Willoughby (Woody Harrelson) i uzależniony od matki Oficer Dixon (Sam Rockwell). Jak zatem sprawić, by tam, gdzie choroba, śmierć, konflikty wewnętrzne i niejasności, pojawił się żart? I to tak wymierzony, by widownia wybuchała śmiechem, a nie wykrzywiała usta z zażenowania? To chyba największa tajemnica „Trzech billboardów”, która powoduje, że dzieło Mcdonagha długo w nas pracuje, prowokuje do stawiania siebie w różnych rolach i sytuacjach, pyta o źródło tego skądinąd kłopotliwego śmiechu. Film wyróżnia się wybitnie napisanymi dialogami – nie ma w nim ani jednej sceny, gdzie byśmy mrugali z niedowierzania, że ktoś mógł powiedzieć coś podobnego, nie ma rozmów fałszywych, niepotrzebnych, jest za to milczenie, które nieraz mówi więcej niż wyszukany monolog. Dzięki temu jest przewrotnie, naturalnie i, co najciekawsze, zabawnie. To seans oczyszczający, zadający pytania, ale nie dający jasnych odpowiedzi. Bo nie o nie tutaj chodzi. Dlatego tym, którzy spodziewają się thrillera, tajemniczego śledztwa i 15-minutowej sekwencji wymiany ognia pomiędzy policją a sprytnym złoczyńcą, odradzam. Gdy tylko zobaczyłam zwiastun najnowszego filmu Guillermo del Toro („Hellboy”, „Labirynt Fauna”), wiedziałam, że nie mogę tego przegapić. Chociaż nie jestem fanką fantastyki, to są w kinematografii takie pozycje, które kupują mnie w całości i z chęcią wracam w nieraz baśniowe, nieraz bardziej mroczne, powstałe w czyjejś wyobraźni światy. I chociaż „Kształt wody” nominowany jest aż w 13 kategoriach, to przyznam, że dla mnie była to jednorazowa podróż. I jakkolwiek „brudna” scenografia i ogólny mrok towarzyszące miłosnej historii niemej Elizy (urocza Sally Hawkins) i Dziwnej Istoty zamkniętej w laboratorium, wpisały się w moje oczekiwania, to po prostu nie poczułam, że poznanie fabuły jest dla mnie konieczne. I mogłabym brnąć dalej, na siłę formułować moralitety o równości, o sposobie traktowania Innego, o odrzuceniu przez społeczeństwo z powodu odmienności i miłości, która granic nie zna, ale… No właśnie. Odniosłam wrażenie, że to ten typ filmu, który po prostu albo kupujesz, albo odrzucasz. Albo masz ochotę na zanurzenie się w tym baśniowym świecie, albo wybierasz inną bajkę. W trakcie seansu miałam ochotę zakrzyknąć: „O, ciekawie, dobijamy do Dunkierki z drugiego brzegu!”. Z początku reżyser, Joe Wright proponuje nam klasyczną opowieść o przemianie bohatera, jego wewnętrznych rozterkach, stara się być obiektywny, sięga po szereg rozwiązań formalnych, które sprawiają, że z przyjemnością podążamy za Winstonem Churchillem (Gary Oldman) chociaż ten nie należy do największych przyjemniaczków. Jest jednak w tej kreacji coś, co przyciąga i intryguje. Niestety, im dalej, tym robi się coraz bardziej wzniośle, a punktem, od którego poziom zaczyna spadać jest „wyjście Churchilla do ludzi”. I to dosłownie, bowiem nowy premier postanawia pierwszy raz w życiu wsiąść do metra. Przy tej okazji wdaje się w polityczne pogawędki z ludem pracującym, który w końcu stanowi trzon demokracji. Z jednej strony to miło ze strony premiera, z drugiej od razu zapala mi się czerwona lampka – nie, nie ufam temu, ktoś tutaj próbuje przekonać mnie, że bogaty pan z cygarem martwi się o panią Agnes Dillon i pana Marcusa Petersa. Ten zabieg nie jest potrzebny, bym rzetelnie przyjrzała się tej postaci. Pomijając jednak wszelkie zarzuty, warto poświęcić dwie godziny na seans – tak, jest trochę patetycznie, może twórcy przesadzili z kwiecistymi przemowami i oratorskimi popisami, ale to bardzo poprawny, świetnie dramaturgicznie poprowadzony film, w który sprawnie wpleciono nie tylko intrygi i konflikty, ale również drobne żarciki i trzy oddechy, które odciążają całość. I czuję, że tytuł tego filmu usłyszymy przy ogłaszaniu zwycięzcy w kategorii “najlepszy aktor pierwszoplanowy”.

Continue reading...