Długo ogień aż buchał, ostatnio tylko się tlił, aż całkiem się wypalił. Adam Nawałka był selekcjonerem osobnym, od typowego polskiego trenera jeszcze bardziej innym niż Leo Beenhakker
Odchodzić w pełnej chwale – jako zwycięzca, przy westchnieniach wdzięcznych kibiców – jest przywilejem tylko mikroskopijnej mniejszości, najwyżej promila trenerów. Alex Ferguson, Pep Guardiola, Zinedine Zidane… Godzinami byśmy listy szczęśliwców nie recytowali, potrzeba tu zbyt wielu sprzyjających okoliczności, wśród nich intuicji i chęci samych szkoleniowców, żeby ustąpić w odpowiednim momencie, zanim cię wyleją. Zazwyczaj nawet niegdysiejszy guru maleje do fachowca obnażonego, pełnego przywar, wszystkie strony – on, piłkarze, prezesi, kibice etc. – już się sobą znużyły lub zmęczyły, miłe wspomnienia zbladły, teraźniejszość kłuje. Dawne wygrane przestają być dziełami jego autorstwa, za dzisiejsze przegrane ponosi winę jako jedyny.
Nawałkę też do dotknęło. Zaczął od dołującego sparingu ze Słowacją, skończył dołującym meczem o honor na mundialu, wszystko, co zadziało się pomiędzy, już wielu z nam się pozacierało, najnowsze błędy zatruły dusze co bardziej rozgoryczonych podejrzeniami, iż mieli Polacy w lepszych chwilach więcej farta niż rozumu, a poza tym to wszystko zasługa piłkarzy.