Prezydent jeździ po kraju, mobilizując republikańskich wyborców, a wiele stanów spodziewa się wyższej frekwencji niż zwykle. Stawką są nie tylko reformy Trumpa, lecz także los śledztw w jego sprawie.
Postać urzędującego prezydenta jest ważna w każdych wyborach na półmetku jego kadencji. Zwykle partia, z której się wywodzi, wypada źle. Po dwóch latach rządów Baracka Obamy Demokraci pożegnali się z większością w Kongresie, tracąc najwięcej foteli od 1938 r. Nie odzyskali jej do dziś.
Ekspansywna osobowość Trumpa, jego zaangażowanie w kampanię i głęboka polaryzacja sprawiły jednak, że zaplanowane na 6 listopada wybory przeradzają się wręcz w plebiscyt na temat prezydentury.
W badaniu Pew Research Center 60 proc. ankietowanych przyznało, że ich głos będzie wyrazem poparcia lub sprzeciwu wobec Białego Domu. Napędza to zresztą sam Trump. Podczas wiecu w Missisipi na początku października namawiał: „Głosujcie tak, jakby na liście było moje nazwisko”. I wypalił wprost: „To również referendum o mnie i o obrzydliwym impasie, w którym [Demokraci] pogrążą nasz kraj”.