Prezydent za to powtórzył, że jest za siłą prawa, a nie prawem siły, co w świetle minionego pięciolecia rządów „zjednoczonej prawicy” zabrzmiało po orwellowsku.
No i z głowy. Niecałe 40 minut trwała ceremonia zaprzysiężenia Andrzeja Dudy na drugą kadencję prezydencką. Obyło się bez incydentów i protokolarnych wpadek. Gdyby nie znany nam wszystkim kontekst polityczny, można by nawet stwierdzić, że demokratycznej tradycji stało się zadość: naród wybrał prezydenta, prezydent podziękował, złożył ślubowanie i wygłosił do narodu krzepiącą mowę, że już jest dobrze, a będzie jeszcze lepiej. Szczególnie w kluczowych dziedzinach dobrostanu rodziny, bezpieczeństwa, pracy, inwestycji, godności. Tym sprawom Duda poświęcił w orędziu najwięcej uwagi z determinacją szefa rządu, choć jest głową państwa, a nie premierem. Ale przemilczał obecne palące kontrowersje dotyczące spraw równie ważnych dla dobrostanu Polski – praw człowieka i obywatela, w tym praw kobiet i mniejszości, oraz statusu samorządów. Czytaj też: Samorządowe konfrontacje z rządem Niestety, kontekst skrzeczy. Nie zmienią tego słuszne skądinąd pojednawcze tony pod adresem politycznych oponentów prezydentury Dudy. Zresztą prezydent nie uniknął na tym polu pewnych niespójności. Z jednej strony deklamował, że chce być prezydentem polskich spraw, gotowym do współpracy ponad wszelkimi podziałami i interesami partyjnymi, że wyciąga do każdego rękę, a drzwi jego pałacu zawsze są otwarte.