Wchodzimy w nową fazę wojny hybrydowej – rosyjskie służby inspirują akcje sabotażowe, polegające m.in. na podpaleniach. Czy skuteczna odpowiedź w tej wojnie jest możliwa?
Gdy w zeszły piątek po południu Polska Agencja Prasowa wysłała depeszę o przymusowej mobilizacji „200 tysięcy polskich obywateli”, tematu nie podjęła ani jedna redakcja. Sprostowanie, że żadnej mobilizacji nie zarządzono, pojawiło się już po dwóch minutach. Po kolejnych kilkunastu wicepremier i minister cyfryzacji Krzysztof Gawkowski poinformował, że to cyberatak i zaplanowana dezinformacja. Kilka godzin później było już wiadomo, że napastnicy przy pomocy złośliwego oprogramowania przejęli konto jednego z pracowników PAP-u i tak włamali się do systemu agencji.
W sumie więc atak ten nie osiągnął zakładanych celów. Nie było powielania fałszywki ani wywołanej nim złości czy strachu. System – choć technicznie niedoskonały, bo dało się go zhakować – zadziałał sprawnie. W wojnie hybrydowej z Rosją tym razem nie daliśmy się ograć. Punkt dla naszych.
Fałszywej depeszy warto się jednak przyjrzeć. Jej celem było wywołanie zamętu i niechęci do Ukraińców – zmobilizowani Polacy mieli być wysłani na Ukrainę, podczas gdy „obywatele Ukrainy przebywający legalnie w Polsce już takiej mobilizacji nie podlegają”. Przypomnijmy, że gdy w 2023 r. w Słowacji zaczęły pojawiać się fake newsy o mobilizacji, wywołały potężną niechęć do rządu, a tamtejsze ministerstwo obrony przez kolejne miesiące musiało wyjaśniać, że to bzdura.
Wywoływanie chaosu przez dezinformację to jedno z podstawowych narzędzi w arsenale wojen hybrydowych. Wojen oficjalnie niewypowiedzianych, toczących się poniżej progu działań zbrojnych, zawsze wymierzonych w najsłabsze punkty przeciwnika. I Rosjanie ten cios, zadany z wykorzystaniem PAP-u, wymierzyli celnie: w Polsce rośnie niechęć do Ukraińców, a jednocześnie trwa kampania przed wyborami do europarlamentu, dlatego było możliwe, że antyrządowy i ukrainofobiczny temat w ferworze politycznej walki „zażre”.