Przeczytałam niedawno „Siostry” Moniki Białkowskiej. To dobra książka, proste słowa i poruszające historie. I jasny przekaz: są rzeczy, które w zakonach powinny się zmienić. Może dlatego te opowieści o powołaniu i rozczarowaniu zakonem budzą tyle emocji, przede wszystkim złości: bo w dość spokojny i wyważony sposób wskazują, co należałoby przemyśleć. A naprawdę trudno jest przyznać, że zachowując tradycje, w których mądrość i słuszność mocno się wierzy, można nie mieć racji.
Przeczytałam niedawno „Siostry” Moniki Białkowskiej. To dobra książka, proste słowa i poruszające historie. I jasny przekaz: są rzeczy, które w zakonach powinny się zmienić. Może dlatego te opowieści o powołaniu i rozczarowaniu zakonem budzą tyle emocji, przede wszystkim złości: bo w dość spokojny i wyważony sposób wskazują, co należałoby przemyśleć. A naprawdę trudno jest przyznać, że zachowując tradycje, w których mądrość i słuszność mocno się wierzy, można nie mieć racji.
O jakie zmiany chodzi? Czy we wszystkich zgromadzeniach o takie same? To dobre pytanie. Na pewno nie można tematu uogólniać, ale zdecydowanie należy przestać o nim milczeć. Bohaterkom książki Białkowskiej zarzuca się, że ich historie są jednostkowe, że nie można przez taki wycinek patrzeć na całość, że to zaburza obraz polskich zgromadzeń żeńskich. Zastanawiam się, czy słusznie.
A więc: kilkanaście kobiet decyduje się opowiedzieć swoje trudne doświadczenia z zakonu. To nie zemsta, nie chęć odegrania się na Kościele, bo te kobiety w Kościele odnalazły swoje inne miejsce i mają się niemal albo całkiem dobrze. Kontra do tych opowieści jest na ogół podobna: skoro tak im było źle, to nie pasowały, może nie miały powołania, były za słabe, no i jest ich mało, więc nie trzeba się tym, co mówią, przejmować, bo nie są większością. I przyznam, że z takim podejściem mam problem.
Wątków poruszonych w książce jest wiele, ale chcę powiedzieć tylko o dwóch: mocno mi bliskiej kwestii rozwoju talentów oraz o kościelnej cancel culture.
Chyba najbardziej w opowieściach byłych sióstr porusza mnie to, co zawsze mi się w Kościele wydawało jakimś grubym nieporozumieniem: wybieranie dla człowieka takiej ścieżki rozwoju, która jest dla niego katorgą, bo nie ma do tego żadnych zdolności. Czyli: mamy siostrę, księdza, zakonnika, który potrafi świetnie gotować i to lubi, więc w ramach umartwienia każemy mu zajmować się rachunkami, których nie umie ogarnąć i nigdy nie zrobi tego tak dobrze, jak obiadu czy ciasta. I nie jest to spowodowane jakąś wyższą koniecznością, na przykład taką, że zakon bez ogarnięcia rachunków nie da dłużej rady i ktoś musi się tego nauczyć, bo jest to w danym momencie niezbędne. To tylko źle motywowana („Bóg chce, żebyśmy dla Niego cierpieli”) pobożnościowa kalkulacja.
Wykluczenie talentu, zakopywanie go za osobę, która go posiada, w imię nie rozumiem nawet czego, bo na pewno nie w imię Ewangelii, obciąża czyjeś sumienie.