Czarna seria wypadków samochodowych nękających obecnych rządzących to efekt zaniedbań i sieci powiązań ciągnących się przynajmniej od końca lat 90. – przyznaje w rozmowie z dziennik.pl Jerzy Dziewulski. Były antyterrorysta i szef ochrony prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego przekonuje, że kumulacja nastąpiła za czasów prezydenta Lecha Kaczyńskiego…
Tomasz Sewastianowicz: To już kolejny wypadek rządowego auta w tak krótkim czasie. Skąd to się bierze?
Jerzy Dziewulski: Ciągle słyszymy tylko o zmianach – szybkich, nieprzemyślanych. PiS czesze wszystko, co się da, i gdzie tylko może osadza swoich ludzi – często kosztem służby. A dotyczy to nie tylko BOR, ale i policji. Przypomnę, że jedynie Aleksander Kwaśniewski po objęciu prezydentury nie zmienił szefa BOR-u – można więc zachować człowieka na określonym stanowisku, jeżeli wszystko jest OK. Bez oglądania się na opcję polityczną. Oczywiście jeżeli są problemy, to go zmieniamy, ale nie zmieniamy tylko dlatego, że oto ja jestem u władzy i muszę wymienić wszystko i wszystkich na tak zwanych swoich ludzi.
Ale może „swojemu“ łatwiej zaufać?
Nie, tu chodzi o coś innego. Ludzie ze służb po wymianie władzy zamiast myśleć o robocie, myślą o umizgach wobec decydentów, wypatrują awansu. Niestety dotyczy to szczególnie BOR-u. Szefem tej formacji został oficer biura, który w komisji smoleńskiej publicznie występował przeciwko swoim kolegom, zarzucając im brak kompetencji, fachowości etc. Jak długo się utrzymał? Kilka miesięcy, bo podpadł prokuraturze i za chwilę sam dostał w łeb. Źle się dzieje, nie ma w tych działaniach żadnego zamysłu. Platforma Obywatelska po objęciu władzy wstawiała „swoich“ ostrożnie, z pewnym umiarem. Dziś PiS w ogóle nie interesuje się opinią publiczną – wychodzi z założenia, że im szybciej wszystkich wymieni, tym lepiej, bo krótko boli. Teraz, k…a, my i tyle.
Kto jest bardziej winny – politycy czy służby?
Oczywiście, za obecny stan rzeczy odpowiadają politycy i trzeba mieć tego świadomość. Niech nie próbują konfabulować, że to BOR jest taki, siaki, czy owaki. Ma swoje wady, ma swoje problemy, ale wynikają one najczęściej z zachowania polityków. Sami na siebie bat ukręcili.
To znaczy?
Politycy mają gdzieś procedury bezpieczeństwa. Nawiązują ze swoimi ochroniarzami kontakty, które wychodzą daleko poza zakres obowiązujących przepisów. Mówię tu o pewnej usłużności, układach, fraternizacji, o wykonywaniu zadań, których kierowca nie powinien robić. To wszystko sprawia, że między osobą chronioną a ochroniarzem tworzą się dziwne zależności. Ten ostatni gromadzi informacje, o których wie, że mogą mu się przydać – o zwyczajach, telefonach, również o kobietach. I teraz wystarczy, że pewnego dnia kierowca poprosi: panie ministrze, jest takie wolne miejsce i ja bym tam chętnie wskoczył. Niejeden polityk, zwłaszcza z tych ostrożnych czy wręcz przewrażliwionych, będzie się bał spuścić go na drzewo.
Znam ochroniarza, który ciągnie się za jednym politykiem od 25 lat. Czy to jest normalne? Co ma do powiedzenia szef BOR, kiedy dzwoni do niego minister i mówi: nie pier…l, on ma pracować u mnie. Gdzie tu autorytet szefa BOR, który ugiął się, zatrudniając poleconego jełopa? To niestety nie są plotki, to są rzeczy, które się zdarzyły.
W przeszłości nie było tak niebezpiecznych incydentów w BOR? Może były ukrywane?
Incydenty w BOR się zdarzały – za moich czasów było tak, że na służbę w Pałacu Prezydenckim oficer przyszedł pijany. Widzieli, że jestem abstynentem i tego nie daruję, człowiek natychmiast wyleciał z firmy. Inny przykład – jedziemy w daleką podróż samochodami, pytam, czy sprzęt przygotowany, czy auta zatankowane. Potwierdzają. Ruszamy i po 90 km zjeżdżamy na stację paliw, bo skończył się… płyn do spryskiwaczy. Samochód z prezydentem zjeżdża na stację. Farsa! To niestety świadczy o tym, że dla wielu oficerów to nie jest żadna misja dla dobra kraju, tylko zwykła robota, niczym posada dzielnicowego. Tu nie okulary ciemne czy garnitury decydują o profesjonalizmie. Liczy się sposób wykonywania zawodu, oddanie służbie. Muszą wiedzieć, że ta formacja jest szczególna.
A wypadki samochodowe?
To zawsze było, ale nigdy tak skumulowane. Mamy do czynienia z serią – wybuchem bomby, na której siedzieliśmy od lat. Wykluczam tylko sprawę kolumny Antoniego Macierewicza, bo to była Żandarmeria Wojskowa, a nie BOR.
Zdarzały się różne wpadki – stuknięcia, uderzenia, otarcia, ale nie katastrofy. Bo jak nazwać sytuację, w której samochód prezydencki wylatuje z autostrady przez rozwaloną oponę? Dla drogówki mogłoby to być ledwie zdarzenie drogowe, ale z punktu widzenia bezpieczeństwa państwa byliśmy o włos od tragedii. I teraz premier rozwala się na drzewie tylko dlatego, że kierowca – według oceny ministra Zielińskiego – powinien był właśnie skręcić w lewo, by oddalić się od zagrożenia. Wiceszef MSWiA nie wie, o czym mówi. Zagrożenie to coś, co zostało zidentyfikowane, np. wybuch , strzały czy próba ostrzelania chronionej limuzyny. Wtedy mamy do czynienia z ewakuacją. Ale nie oddalamy się od innego pojazdu, jeśli nie da się tego zrobić bezpiecznie, a jakikolwiek ruch
inny niż jazda na wprost narazi osobę ochranianą na większe ryzyko. Jeśli
gwałtowny skręt w lewo miał być prawidłowy, to znaczy, że auto prawidłowo
walnęło w drzewo, prawidłowo narażone zostało życie pani premier i skasowane auto. Przyjmując narrację wiceministra, od dziś, gdy ktoś niebezpiecznie zbliży się do pojazdu prezydenta czy premiera, to kierowcy powinni uciekać w lewo albo w prawo. To jakiś kompletny bełkot.
Kiedy w takim razie zaczęły się te problemy?
Już pod koniec lat 90. A spotęgowały się za czasów prezydenta Lecha Kaczyńskiego – i broń Boże nie mówię, że przez niego.
Czym to się objawiało?
Jak na dłoni było to widać w Gruzji w 2008 roku. Prezydent Kaczyński wyjechał wtedy do Tbilisi. Szef jego ochrony zostawił go wówczas w samochodzie prezydenta Micheila Saakaszwilego i odszedł od tego auta. Opuścił posterunek. Prezydent Kaczyński pozostał niechroniony w strefie wojny – kompletny idiotyzm. Auto wjechało kilkaset metrów w strefę, gdzie strzelali, leciały serie z broni maszynowej. I później widzę tego faceta, jak wypowiada się na temat BOR, bezpieczeństwa, prawidłowych działań. Szlag mnie trafia…
Przyznałem wtedy publicznie: ja na Kaczyńskiego nie głosowałem, ale żądam, żeby prezydent mojego kraju był chroniony w sposób uczciwy, tak jak należy. To samo dotyczy premier Szydło – jeżeli ona jest szefem rządu, to należy jej się profesjonalna ochrona. Żeby nie spadł jej włos z głowy. A czy w Oświęcimiu miała taką ochronę – niestety śmiem wątpić.
Widzi pan tu jakąś regułę?
Proszę zwrócić uwagę na podobieństwa: podczas powrotu szefowej polskiego rządu Beaty Szydło z Londynu upychali do jednego samolotu ludzi przewidzianych na dwie maszyny i myśleli, że się uda. Wcześniej zakładali stare opony do prezydenckiej limuzyny BMW na zasadzie „jakoś to będzie“. Teraz w Oświęcimiu kierowca nie potrafi manewrować opancerzonym samochodem z premierem na pokładzie w kryzysowej sytuacji. Lewą ręką przez prawe ucho, bez przewidywania potencjalnie tragicznych konsekwencji. Oczywiście, że między tymi incydentami są analogie – to, co się dzieje teraz, to tupolewizm na czterech kołach. Ale nie składam tego tylko i wyłącznie na karb PiS, to byłby błąd. Wszystko się skumulowało i rządzący dostają po dupie, pali im się pod tyłkami. A ich konferencje prasowe nie wyjaśniają ludziom problemu, tylko zaogniają sytuację. Winnych robi się z niesprzyjających im dziennikarzy, wyzywa się od hejterów.
Co pan by zrobił, będąc szoferem premier Szydło?
Zachowałbym zimną krew, trzymał mocno kierownicę, jechał na wprost z zamiarem odepchnięcia tego autka.