Bundeswehrze nie tylko psują się samoloty i okręty wojenne. Niemieckiej armii brakuje też żołnierzy. Z tego powodu za Odrą znowu rozgorzała dyskusja o przywróceniu poboru do wojska.
Gdy siedem lat temu Niemcy znosiły obowiązkową służbę wojskową (poborowych brano wówczas w kamasze jedynie na pół roku), wydawało się, że znika ostatni relikt zimnej wojny. W 2014 r. – po wybuchu wojny na Ukrainie – okazało się, że przekonanie o braku zagrożeń dla Europy było naiwne. A Niemcy odkryli, że ich armia, która w czasach podziału kontynentu żelazną kurtyną miała wziąć na siebie główne uderzenie sowieckiego ataku na Zachód, jest w fatalnym stanie. Myśliwce i wojskowe helikoptery z powodu awarii stały uziemione w hangarach. Okręty wojenne z powodu usterek nie wypływały w morze. Infrastruktura w portach się sypała, tak jak tynk w zagrzybionych niemieckich koszarach. Armia w ruinie
Od tamtych czasów niewiele się zmieniło. Z liczącej 128 maszyn floty myśliwców Eurofighter w maju tego roku zdolne do lotu były tylko cztery samoloty. Uziemionych jest wszystkich 14 samolotów transportowych Airbus A440M. Z 224 czołgów typu Leopard 2 sprawna była mniej niż połowa. W portach stoi też wszystkie sześć okrętów podwodnych, które w wypadku wojny miałyby działać na Bałtyku. U-booty prześladowane są przez wieczne usterki. Podobnie jak fregaty. A do tego należy doliczyć niecelnie strzelające karabiny, brak kamizelek kuloodpornych, namiotów, odzieży zimowej.