„W pionie” długo pozostanie w grze, gdy przyjdzie wybierać najbardziej niezapomniane sceny, obejrzane w kinie. To za sprawą łóżkowego gitarowego riffu, w którym jest i miłość i śmierć i seks i przemoc i dziecko i eutanazja. Takich przeżyć w kinie się nie zapomina, takie filmy zasługują na miano objawień i obrazują pełnię filmowego doświadczenia.
Reżysera Alaina Guiraudie wrocławska publiczność poznała za sprawą rewelacyjnego „Nieznajomego nad jeziorem”. W swoim kolejnym filmie idzie jeszcze dalej, jeszcze mocniej. Wchodzi na drogę Bruno Dumonta, który społeczną obserwację łączy z odrębną formą. Zabawne, że do kin w Polsce „W pionie” wchodzi w ten sam weekend, co „La La Land”. We francuskiej czarnej komedii także jest mowa o pragnieniu zostania filmową gwiazdą. Główny bohater jest scenarzystą. Jego twórcza blokada to motyw często wykorzystywany w kinie, ale rzadko z taką pomysłowością. Każdy znajdzie swój najbardziej szokujący moment – czy wspomnianą pętlę seksu i śmierci z towarzyszeniem psychodelicznych gitar, czy napaść bezdomnych, a może scenę z owcą i wilkiem?
Guiraudie nie próbuje oswoić widza, rzuca go na głęboką wodę, a jednocześnie nie traci rytmu. Być może wybór Pink Floyd to nie przypadek, być może trzeba szukać tropów w seksualnych przekładańcach, a może dziecko, owca i ofiara zespolone są wspólnymi znaczeniami? „W pionie” to film otwarty na różnorakie interpretacje, nie zamykający się, jak krzyżówka, na jedyne możliwe, pasujące do siebie rozwiązania. Dla jednych będzie o kryzysie męskości, dla innych o relatywności wszelkiego rodzaju zobowiązań, kolejni zobaczą w nim jedynie formalne mistrzostwo, rodzaj scenariuszowej gry z filmem w filmie. Widownia podskórnie czuje smutek i rozpacz, ale jednocześnie wręcz wyje ze śmiechu. Jako czarna komedia „W pionie” przynosi spełnienie.