Dotąd Krzysztof Piątek szalał tylko w barwach włoskiej Genoi, wreszcie narobił rabanu również w reprezentacji kraju. I wtedy nasi piłkarze stanęli. Po porażce z Portugalią niemal stracili szanse na awans do turnieju finałowego Ligi Narodów.
Momenty były. Ładny gol z woleja Jakuba Błaszczykowskiego – w meczu rekordowym, bo 103. dla Polski – osłodził porażkę. A bramka Krzysztofa Piątka – na 1:0 – dała nadzieję. Także na bardziej odległą przyszłość.
Przyzwyczailiśmy się, że gdy gra reprezentacja, wszystkie oczy skupiają się na jednym piłkarzu. Ale nie wymyślilibyśmy, że oderwiemy wzrok od Roberta Lewandowskiego. I to po to, by przenieść go na sylwetkę kompletnego żółtodzioba.
Piątek nosi najgłośniejsze dzisiaj – w całej Europie – nazwisko wśród wszystkich piłkarzy, o których przed chwilą nikt nie słyszał. Dla Polski pokopał dotychczas tylko towarzysko. Przez 60. minut, we wrześniowym sparingu z Irlandią. Na mundial nie poleciał, dochrapał się jedynie zaproszenia do wstępnie szerokiej, 35-osobowej kadry. A jednak chyba nikt nie wyobrażał sobie, że usiądzie na chorzowskim Stadionie Śląskim w rezerwie. Jeśli przyjąć, że wypuszczanie debiutanta na mecz o niebagatelną stawkę zawsze stanowi ryzyko, to selekcjoner podjął najmniejsze ryzyko, jakie istnieje w jego zawodzie – gdyby Piątek nie wypalił, nikt nie zgłosiłby pretensji.