— Padały na nas drzewa i trzeba było wyciągać ludzi spod tych drzew — mówił jeden z chłopców, który przebywał na obozie harcerskim w Suszku, gdzie w wyniku burzy doszło do tragedii. Dwie dziewczynki zmarły.
W nocy z piątku na sobotę w miejscowości Suszek w województwie pomorskim doszło do tragedii. Nawałnica przeszła nad obozem harcerskim, gdzie przebywało około 140 dzieci z opiekunami. Zmarły dwie harcerki w wieku 13 i 14 lat, a 20 osób trafiło do szpitala. Obóz w lesie przez długo pozostawał odcięty od świata.
Obejrzyj: Dzieci opowiadają o tragedii w Suszku
— Padały na nas drzewa i trzeba było wyciągać ludzi spod tych drzew. Potem ktoś zadzwonił po pomoc. Chyba tylko jedna osoba miała telefon — mówił chłopiec, który przyjechał na obóz harcerski. Dzieci i ich opiekunowie skryli się w młodym lesie, gdzie drzewa są niskie i jest najbezpieczniej. Drugi z uczestników obozu opowiedział, o tym jak wyglądało kilka godzin nocnego oczekiwania na pomoc. Wedle jego relacji strażacy pojawili się po około 6 godzinach. — Byliśmy pomiędzy młodymi sosenkami i przytulaliśmy się, żeby nam było cieplej — podkreślał.
Większość rodziców o sprawie dowiedziała się z mediów. Postanowili wtedy bezzwłocznie pojechać po swoje dzieci. Ci którzy nie mieli takiej możliwości muszą poczekać, aż ich dzieci zostaną dowiezione autokarem do Łodzi — z tego właśnie miasta pochodziła większość uczestników obozu harcerskiego. Za załatwianie formalności i «autoryzowanie» odbioru dzieci odpowiada wojewoda łódzki prof. Zbigniew Rau i pracownicy urzędu wojewódzkiego.
Czytaj też: «Ofiar można było uniknąć». Polscy łowcy burz jednoznacznie o tragedii