Zmiany wymuszone wyborami do Parlamentu Europejskiego stały się dla premiera okazją do przypomnienia pozostałym ministrom, że muszą cały czas uważać, bo jeśli się nie sprawdzą, wir następnych zmian może porwać właśnie ich.
Premier Donald Tusk ogłosił zapowiadane już od kilku dni zmiany w rządzie. Zrobił to w typowy dla siebie sposób: najpierw zapowiedział termin, w którym zmiany ogłosi, co w naturalny sposób uruchomiło spekulacje co do zakresu zmian oraz nazwisk nowych ministrów. Tusk znany jest z tego, że przy okazji takich zmian personalnych lubi spektakularny efekt, więc zależy mu, by nazwiska nowych ministrów nie były znane do ostatniej chwili. Tym razem też udało mu się tę tajemnicę utrzymać, przynajmniej w odniesieniu do dwóch z czterech przeprowadzanych zmian. Nazwiska nowej ministry kultury Hanny Wróblewskiej czy nowego ministra aktywów państwowych Jakuba Jaworowskiego nie pojawiały się do końca na żadnej giełdzie. To pokazuje, że otoczenie premiera jest informacyjnie szczelne.
Tusk nie raz postępował w podobny sposób – podobnym zaskoczeniem była nominacja Andrzeja Czumy na ministra sprawiedliwości w 2009 roku czy Bartłomieja Sienkiewicza na szefa MSW w 2013 roku. Elementem spektaklu była też niecodzienna godzina ogłoszenia zmian – 9.12. Jej źródłem był żart premiera, który w odpowiadając zbyt dociekliwemu dziennikarzowi, pytającemu szefa rządu w Sejmie, o której godzinie będą w piątek ogłoszone zmiany, odpowiedział z lekką kpiną: „O 9.12”. Potem jednak KPRM musiała się tej zapowiedzianej przez premiera godziny trzymać.
Medialny efekt to jedno, ale zmiany te oczywiście podlegają ocenie. W tym przypadku ocena polityczna musi się nieco różnić od merytorycznej.