Wzmocnienie obrony powietrznej wschodniej flanki NATO i Polski od początku było inicjatywą słuszną, a niechęć PiS do niemieckich systemów Patriot – co najmniej dziwactwem. Dlatego, przynajmniej na razie, można odetchnąć i ucieszyć się ze zwrotu w dobrą stronę. Choć ta historia wcale jeszcze nie musi się dobrze skończyć.
Patriot – ten najnowszej generacji w każdym razie – potrafi strzelać w taki sposób, że odpalona z ukośnie ustawionej wyrzutni rakieta zawraca przy wznoszeniu i leci w kierunku celu znajdującego się „za plecami” baterii. Mniej więcej z taką sytuacją mamy do czynienia w obecnej fazie zamieszania z niemieckimi patriotami, które miały być skierowane do Polski. Odpalona przez prezesa PiS Jarosława Kaczyńskiego i ministra obrony Mariusza Błaszczaka salwa, mająca zestrzelić niemiecką ofertę, właśnie zawróciła.
Szef polskiego MON napisał we wtorek na Twitterze, że rozpoczyna robocze przygotowania do rozmieszczenia niemieckich zestawów w Polsce i wpięcia ich w polski system dowodzenia. W tym sformułowaniu może kryć się pewien kruczek, a nawet pułapka, ale na razie wypada z zadowoleniem przyjąć zmianę postawy ekipy Błaszczaka i powrót do początkowej otwartości na propozycję wzmocnienia polskiej obrony powietrznej.
Zamieszanie, jakie wynikło z kontrpropozycji, czyli umieszczenia patriotów w Ukrainie, było niepotrzebne, a nawet szkodliwe, ponieważ wywołało serię kompromitujących wypowiedzi nie tylko antyniemieckich – te już nie są zaskoczeniem ze strony PiS – ale kwestionujących sojusznicze zaangażowanie w kolektywną obronę.
Gdy Jarosław Kaczyński wygłosił niesławne zdanie sugerujące, że Niemcy nie strzelaliby do rosyjskich rakiet atakujących Polskę, nie tyle znieważył żołnierzy Bundeswehry, ile podważył wiarygodność natowskiego systemu dowodzenia.