Emocjonujemy się procesem w sprawie
zabójstwa Ewy Tylman, który trwa przed sądem w
Poznaniu. Prokuratura nie dysponuje żadnym
bezpośrednim dowodem, że oskarżony o
morderstwo mężczyzna faktycznie tę
zbrodnię popełnił. Tak więc za
każdym razem pada sformułowanie, że jest to
proces poszlakowy. Jednak każdy z ekspertów
przepytywanych przez media inaczej tłumaczy to, czym
właściwie jest taki proces.
Trudno się temu dziwić, bo
nikt tak naprawdę do końca nie wie, czym on jest.
Każdy prawnik może mieć swoją
definicję.
Zakładam jednak, że jest
jakaś definicja przyjęta przez doktrynę,
być może orzecznictwo.
I tak, i nie. Ostatnia monografia
poświęcona procesowi poszlakowemu pochodzi bodaj z
1970 r. A przez te 47 lat trochę się w nauce,
także w kryminalistyce, zmieniło. Ale żeby
odpowiedzieć na pytanie, musimy wpierw wiedzieć,
czym jest poszlaka. Tu są co najmniej trzy koncepcje.
Zgodnie z tą najpowszechniej uznawaną to dowód
pośredni. Przykładowo nie mamy zeznań
naocznego świadka, lecz jedynie świadka, który
coś widział, coś słyszał –
jednak to za mało, by uznać, że jego zeznania
same w sobie stanowią mocną podstawę do
wydania wyroku skazującego. I proces poszlakowy to taki,
w którym – mówiąc najprościej
– mamy kilka poszlak, ale nie dysponujemy choćby
jednym dowodem, który świadczyłby w niezbity
sposób o winie oskarżonego. Mamy więc do
czynienia z puzzlami, które trzeba
ułożyć, aby objawił się nam
całościowy obraz.
Część prawników
twierdzi, że mamy ogrom procesów poszlakowych, inni
– że pojęcie to jest nadużywane i wcale
nie ma ich tak wiele. Do którego podejścia panu
bliżej?
Moim zdaniem procesów poszlakowych
jest dużo. Znajdujemy odbitkę linii papilarnych na
miejscu zdarzenia – samo w sobie jest to poszlaką.
Ktoś miał motyw – kolejna poszlaka. Zgadza
się grupa krwi – poszlaka. Oskarżony chwali
się na Facebooku, że w łatwy sposób
zarobił pieniądze – następna. Niewiele
jest spraw, w których występuje naoczny
świadek, który widział, jak sprawca wbija
ofierze nóż prosto w serce.
A przypomina pan sobie film Sidneya Lumeta
„12 gniewnych ludzi”? O winie młodego
chłopaka zaświadczają naoczni świadkowie
morderstwa. I dopiero wraz z dociekliwością
przysięgłych, zaciekle debatujących nad
surowością wyroku, okazuje się, że
świadkowie się mylili.
Oczywiście, że pamiętam.
Dlatego próba zdefiniowania procesu poszlakowego jest
tak skomplikowana. Bo – trzymając się
podanego przez pana przykładu – wydaje nam
się, że mamy niezbity dowód bezpośredni.
A w toku postępowania okazuje się, że
dysponujemy zaledwie jednym z puzzli większej
układanki. I do ułożenia obrazka
kończącego się orzeczeniem „winny”
wiele brakuje. Nie trzeba zresztą bazować na
zagranicznym filmie, by zastanawiać się, jaka jest
rola świadka w procesie.
Zakładam, że nawiązuje pan
do najsłynniejszego procesu poszlakowego w Polsce
– sprawy Rity Gorgonowej.
Właśnie. Gorgonowa,
guwernantka, trafia w 1932 r. na ławę
oskarżonych. Zarzut: zabójstwo córki
architekta, któremu prowadziła dom i z którym
była w związku. Zbrodnię miał dostrzec
brat zabitej, Staś. Twierdził, że
sprawczynią była Gorgonowa, którą
poznał m.in. po futrze. Rzecz w tym, że pokój,
w którym dokonano zabójstwa, był kiepsko
oświetlony, a Staś widział sprawcę od
tyłu. Czy w takiej sytuacji mamy do czynienia ze
świadkiem naocznym zdarzenia? Formalnie rzecz
biorąc – tak. Ale mimo wszystko cały proces
uznać należy za poszlakowy.
Sprawą Gorgonowej żyła
cała przedwojenna Polska. My kilka lat temu
żyliśmy sprawą zabójstwa Madzi, teraz
– śmierci Ewy Tylman. Adwokat guwernantki, Maurycy
Axer, grzmiał w sądzie, że „ulica
już wydała wyrok na Gorgonową”. To mnie
skłania do pytania, skąd taka popularność
procesów poszlakowych w opinii publicznej.
Przede wszystkim, jeśli
obrońca oskarżonej mówi, że ulica
już wydała wyrok – robi to w jakimś
celu. Stosuje taką narrację, by przekonać
sąd do niewinności swojego klienta. Tym więc
bym się w ogóle nie przejmował. A
popularność procesów poszlakowych wynika
stąd, że po prostu jako społeczeństwo
lubimy zagadki, niejasności, które ktoś na
naszych oczach stara się rozwikłać. Z punktu
widzenia przeciętnego obywatela co ciekawego byłoby
w sprawie, w której od początku mamy niezbite
dowody winy oskarżonego? Show medialny by z tego nie
powstał.
Właśnie, show medialny. Czy to
nie przeszkadza sędziom orzekającym w sprawach,
którymi żyje opinia publiczna?
Najprostsza, ale i prawdziwa zarazem,
jest odpowiedź: to zależy. Dobremu sędziemu
popularność sprawy nie powinna w niczym
przeszkadzać. Mniej doświadczonemu –
może, ale powinien sobie z tego zdawać sprawę
i w momencie, w którym czułby, że traci
obiektywizm, skorzystać z instytucji
wyłączenia się. Pojawia się jednak
wątpliwość, co w sytuacji, gdy sędzia
nawet nie zdaje sobie sprawy z tego, że zaczyna być
podatny na społeczne sugestie. Tego jednak w pełni
nigdy nie unikniemy.
Sąd może jednak oszczędniej
gospodarować prowadzonym procesem na potrzeby
mediów. We wspomnianej sprawie zabójstwa małej
Magdy dość szybko postanowił ograniczyć
dostęp telewizji do sali sądowej. W sprawie Ewy
Tylman zaś relacja medialna z pierwszego dnia procesu
wysunęła się na pierwszy plan. Sama relacja
stała się ważniejsza od tego, o co chodzi w
sprawie.
To prawda. Myślę, że w
przypadku procesu dotyczącego śmierci Ewy Tylman
sąd nie przewidział, że telewizje zrobią
wszystko, by sprawę transmitować. A te jednak
dopięły swego. Choć sędzia nie
zgodził się na nadawanie na żywo, stacje
skorzystały z wybiegu proceduralnego –
wprowadziły kilkuminutowe opóźnienie. Z
drugiej strony nie chciałbym, aby sędziowie w
imię własnej wygody ograniczali dostęp opinii
publicznej do informacji na temat procesu. Jawność
jest szalenie istotna. Dlatego też
umiejętność balansowania na granicy, gdzie z
jednej strony godzimy się z tym, że media
żyją daną sprawą i potrzebują
rzetelnych informacji, a nie domysłów, a z drugiej
– opinia publiczna nie zaczyna wypaczać
prowadzonego postępowania, to
umiejętność, którą
współcześnie sędzia musi
posiąść.
Jaka jest rola rozwoju technologii i
nowych technik kryminalistycznych? Zakładam, że to
znacząco ułatwia sprawę.
A ja nie jestem o tym przekonany.
Oczywiście to, że kryminalistyka się rozwija i
mamy możliwość choćby przeprowadzenia
badań DNA, to dobrze. A z drugiej strony czyhają
też poważne pułapki. Mamy choćby do
czynienia z czymś, co jest nazywane efektem CSI. To
nieco tandetny, ale popularny amerykański serial o
zespole dochodzeniowym, który rozwiązuje kryminalne
zagadki. A robi to, korzystając z dobrodziejstw nauki,
skomplikowanych badań oraz technologii, które
często wymyślił scenarzysta. I wielu
młodym ludziom rozpoczynającym karierę
prawniczą – jak też osobom
śledzącym procesy z pozycji kanapy stojącej
naprzeciw telewizora – wydaje się, że
można wykonać w zasadzie dowolnie wymyślone
badanie. I, co więcej, jego wyniki otrzymamy za
pięć minut. A tak nie jest. Zastosowanie
technologii w kryminalistyce pozwala wyciągnąć
wiele wniosków, ale nie udziela odpowiedzi na wszystkie
pytania. Niestety, czasem przyczynia się także do
fetyszyzowania wyników, choćby badań DNA.
Robimy testy i wychodzi nam, że ujęto
odpowiednią osobę. A odpowiedni wynik badania DNA
to mimo wszystko poszlaka. Bardzo mocna, ale jednak poszlaka.
Wie pan, że wynik w jego przypadku nie daje stu procent
pewności poprawności?
Wiem. Ale mimo wszystko blisko stu
procent.
99,99999 proc. Przy założeniu,
że nie został popełniony błąd
ludzki. Dlatego też rozwój nowoczesnych technologii
upraszcza orzekanie w sprawach karnych, ale nie może go
zastępować. Sędzia nie może także
ślepo wierzyć w to, co znajduje się w opinii
biegłego. Musi starać się zrozumieć, o co
w niej chodzi, dopytywać, jeśli czegoś nie
rozumie, a nie wierzyć na słowo. Aby doszło do
skazania w procesie poszlakowym, zbiór poszlak musi nam
się ułożyć w całość
– w taki sposób, aby żadna inna
możliwość nie była dopuszczalna.
Skoro zaś najbardziej wiarygodne
badania dają nam zaledwie 99,99999 proc. pewności,
czy można sobie wyobrazić stuprocentowe
przekonanie, że dana sprawa wyglądała tak, jak
to odtworzyliśmy w procesowej układance?
Z naukowego punktu widzenia – nie.
Zawsze pozostanie promil wątpliwości.
To ja w tym momencie patrzę w kodeks
postępowania karnego i widzę, że stoi tam jak
byk: niedające się usunąć
wątpliwości rozstrzyga się na
korzyść oskarżonego. 99,9 proc. pewności,
że to dana osoba popełniła przestępstwo,
to nie 100 proc.
Tak. Tyle że nie orzeka się
przez pryzmat nauki, lecz raczej przez pryzmat
psychologicznego przekonania sędziego, że
oskarżony jest winny.
Chce pan powiedzieć, że tak
naprawdę ktoś może być niewinny, lecz
zostaje skazany, powiedzmy, na 25 lat pozbawienia
wolności, bo sędzia był przekonany o
winie?
Tak. Ale zarazem – jeśli
rzeczywiście poszlaki układają się w
logiczny ciąg, który prowadzi do wniosku, że
inny przebieg zdarzenia był nieprawdopodobny – nie
dostrzegam w tym nic strasznego. Wyrokowanie, też w
sprawach karnych, ma wymiar ludzki. Ma to swoje mocne i
słabe strony. Więc tak, może się
zdarzyć przypadek, gdy ktoś niewinny zostanie
skazany. A czy mamy alternatywę? Robię ze swoimi
studentami taki prosty test. Najpierw ich proszę o to,
by przypomnieli sobie, czy popełnili kiedyś
jakieś przestępstwo. Większość z nas
bowiem kiedyś jakieś popełniła. Ot,
choćby ściągnięcie albumu muzycznego z
torrentów. A następnie pytam ich, czy woleliby, aby
orzekała w ich sprawie maszyna, która wszystko
idealnie i bez emocji oceni, czy też by orzekał
człowiek z krwi i kości. I powiem panu, że
jeszcze się nie zdarzyło, by grupa chciała
powierzyć swój los doskonałemu robotowi.
To przykład przemawiający do
wyobraźni. Ale do mojej bardziej przemawia sprawa
utopionego w 2001 r. w Wiśle czteroletniego
Michałka. Proces jego morderców powtarzano trzy
razy. Jak to możliwe, że jeden skład
orzekający uznaje, iż nie ma niezbitych
dowodów na zbrodnię, a drugi skazuje
oskarżonych za zabójstwo? Może w sytuacji, gdy
doświadczeni sędziowie uznają choć w jednym składzie, że
sprawa nie jest jednoznaczna, oskarżeni powinni być
wypuszczani na wolność?
To rzeczywiście istotny problem. W
praktyce to, czy dojdzie do skazania, czy też
uniewinnienia, może zależeć od tego, na jakich
sędziów trafią oskarżeni dwa razy z
rzędu. Wówczas, choćbyśmy znaleźli w
kraju wielu takich, którzy mieliby wątpliwości
w danej sprawie, może dojść do prawomocnego
skazania. Ale tu wracamy do tego, że orzekanie w
procesie sądowym nie jest wypadkową naukowych
dowodów, lecz czynnością wykonywaną przez
ludzi. Żyjemy w społeczeństwie, które na
to się godzi. Kogoś musimy obdarzać zaufaniem.
W tym przypadku – sędziów.
Dwuinstancyjność postępowania oraz
nadzwyczajny środek zaskarżenia w postaci kasacji
to całkiem solidna gwarancja procesowa. Niedająca
stu procent pewności, że w każdej sprawie
wyrok skazujący będzie zgodny z
rzeczywistością, ale najmocniejsza z
możliwych.
W opinii publicznej panuje przekonanie,
że brak ciała oznacza brak wyroku skazującego.
To prawda?
Nie. Choć przez wiele lat
toczyły się dyskusje na ten temat.
Przemawiający do wyobraźni jest przykład, gdy
ktoś zostaje skazany za zabójstwo, a po latach
pojawia się rzekoma ofiara. Trudno o bardziej dobitny
przykład sądowego błędu, które
kosztowało kogoś wiele lat wolności. Ale z
drugiej strony – choć ciało jest
świetnym nośnikiem informacji, dzięki
któremu możemy ustalić przyczynę zgonu,
zebrać materiał genetyczny z ubrania –
ciąg poszlak może nam się
ułożyć w logiczną całość
bez dysponowania ciałem ofiary. Wówczas, co
zresztą potwierdził dobitnie Sąd
Najwyższy w 2010 r., może dojść do
skazania za zabójstwo.
Wyrok SN dotyczył głośnego
procesu poszlakowego w sprawie Krystiana Bali, który
został skazany za zabójstwo domniemanego kochanka
byłej żony. Nie byłoby w tym nic dziwnego,
gdyby nie fakt, że Bala w 2003 r. wydał
książkę „Amok”, w której
opisał zbrodnię podobną do tej, za
którą został następnie skazany.
Wróćmy jednak do dowodów z poszlak. Jaka jest
rola przyznania się do winy przez oskarżonego?
Już w średniowieczu przyznanie
uważano za królową dowodów. To się
niestety nie zmieniło do dziś.
Niestety?
Bo z kryminalistycznego punktu widzenia
przyznanie się do winy przez oskarżonego nie
stanowi mocnego dowodu. Ludzie potrafią przyznać
się do zbrodni, których nie popełnili, z
różnych powodów. Ponadto jeśli
prokuratura się rozluźni po przyznaniu się
podejrzanego, może w trakcie procesu znaleźć
się w wyjątkowo niekomfortowej sytuacji. Tak
było choćby w sprawie Leszka Pękalskiego,
„Wampira z Bytowa”. Przed procesem
przyznawał się do popełnienia od 70 do 90
zabójstw. W trakcie procesu odwołał
wyjaśnienia. W efekcie został skazany za
zabójstwo jednej kobiety.
Słyszałem niedawno
wypowiedź jednego z sędziów, który
stwierdził, że w noc przed wydaniem wyroku w
procesie poszlakowym nie może spać. To chyba
niedobrze, bo oznacza, że nie jest pewny wyroku,
który chce wydać.
Przeciwnie, bardzo dobrze. Gdy
sędzia bije się z myślami do ostatniej
możliwej chwili i zastanawia się, czy wyrok,
który chce wydać, jest słuszny – znaczy,
że rozumie powagę sytuacji. To o wiele lepsza
sytuacja niż ta, w której sędzia wszystko wie
najlepiej i ma spokojny sen przed skazaniem kogoś na
kilkanaście czy kilkadziesiąt lat pozbawienia
wolności.
Z kryminalistycznego punktu widzenia
przyznanie się do winy nie stanowi mocnego dowodu. Bo
ludzie potrafią przyznać się do zbrodni,
których nie popełnili. Ponadto jeśli
prokuratura się rozluźni po przyznaniu się
podejrzanego, może w trakcie procesu znaleźć
się w wyjątkowo niekomfortowej sytuacji. Tak
było w sprawie Leszka Pękalskiego, „Wampira z
Bytowa”. Przed procesem przyznawał się do
popełnienia nawet 90 zabójstw. W trakcie procesu
odwołał wyjaśnienia. W efekcie został
skazany za zabójstwo jednej kobiety
© Source: http://rss.gazetaprawna.pl/~r/GazetaPrawna/~3/JPwxKBiffao/1012243,ewa-tylman-proces-poszlakowy.html
All rights are reserved and belongs to a source media.